Pamiętam, że w Scarsdale, po projekcji filmu Andrzeja Krakowskiego, jedna z amerykańskich Żydówek zapytała, dlaczego nie wyjechaliśmy z Polski zaraz po wojnie.
Andrzejowi nie podobało się pytanie, ponieważ skierowało dyskusję na inne, niż zamierzone tory, niemające wiele wspólnego z główną linią filmu. Mnie natomiast zainteresował ten temat.
Spotkałem się z tym pytaniem, zawsze zadawanym przez amerykańskich Żydów, także i przedtem. Dla nich było i jest rzeczą oczywistą, że żaden Żyd nie powinien był pozostać na cmentarzysku swojego Narodu w kraju, który oni uważają za antysemicki. Oczywiście to pytanie powinno było zostać zadane naszym rodzicom. Większości z nas nie było jeszcze na świecie lub byliśmy, jak w moim przypadku, małymi dziećmi.
Dla Amerykanów Żyd to człowiek wyznający religię żydowską. Gdybyśmy się ograniczyli do tej definicji, to większość z nas prawdopodobnie nie byłaby uważana za Żydów. Większość „Żydów Marcowych” jest niereligijna i niekoszerna. Jednakże nikt z nas nie będzie negował swojej żydowskiej przynależności. Dla nas religia i przynależność etniczna to dwie rożne rzeczy.
W warszawskim getcie, w którym spędziłem wczesne dzieciństwo, byli Żydzi ortodoksyjni – bardzo nabożni, Żydzi zasymilowani, jak moja rodzina, a także Żydzi – katolicy, którzy przeszli na chrześcijaństwo. Tak, było tam około 1700 chrześcijan, głównie katolików, garstka luteranów i trochę prawosławnych. Mieli dwa kościoły (później juz tylko jeden) i dwóch księży katolickich. Jeden z nich, ksiądz Puder, był przechrztą. Brzmi to nieładnie, nazwijmy go więc „nawróconym” Żydem. Drugi, który był aż Monsiniorem, uchodził przed wojną, o ironio, za antysemitę. Przypuszczam, że wymagało to nie byle jakiej odwagi, aby przemykać się do getta po lipcu 1942, kiedy było to już całkiem nielegalne i bardzo niebezpieczne. Mam dla nich dużo podziwu.
Ale wróćmy do tych katolików: niektórzy przechrzcili się przed wojną w celu zawarcia małżeństwa, inni dla kariery, a ci najnowsi – żeby uniknąć getta, co niestety im się nie udało. Niemcy uważali ich wszystkich za Żydów, a prawa Norymberskie religii nie uwzględniały.
Przechrztą był Szeryński (Schering), znienawidzony szef żydowskiej „żółtej” policji (mieli żółte otoki na czapkach). Żydowska Organizacja Bojowa wykonała wyrok na tym przedwojennym oficerze policji. Niestety, zranili go tylko – ale za to ciężko. Przechrztą był najwybitniejszy naukowiec w getcie, profesor Ludwik Hirszfeld, późniejszy autor książki „Historia jednego życia”.
Czy powinno się uważać za Żydów osoby „nawrócone” na chrześcijaństwo?
Jad Wa-szem niewątpliwie słusznie za Żydów uważa także tych, którzy przechrzcili się dla ratowania życia.
Znam dobrze kobietę uratowaną przez siostry zakonne, która przystąpiła do pierwszej komunii i która uważa się za Żydówkę. W chwilach ważnych i ciężkich modli się żarliwie w kościele.
Podoba mi się anegdota o Antonim Słonimskim, którą zabawnie opowiada Majka Elczewska: „Słonimski siedzi przy stoliku w kawiarni i opowiada: Mój dziadek się przechrzcił, mój ojciec się przechrzcił i tylko u mnie ten przechszczep się nie przyjął„.
Religia żydowska, jak wiadomo, za Żyda uważa osobę zrodzoną z matki Żydówki (a także osobę nawróconą na judaizm). Wśród naszych Żydów Marcowych jest część takich, którzy mają ojców Żydów i matki Polki. To cóż, nie powinniśmy ich uważać za Żydów? Niemcy uważali ich za „Mischlingów” PRZYP pierwszej kategorii i bez wahania posyłali do getta. Polskie podejście, aczkolwiek nieformalne, było jeszcze ostrzejsze. Trzeba się było wykazać czystością rasy do drugiego, a często nawet do trzeciego pokolenia. Najlepszym sposobem pognębienia polityka w pokomunistycznych wyborach było znalezienie takiemu osobnikowi żydowskiej babki. Ostatnio, podobno, żydowska babka w Polsce uchodzi w dobrych sferach (ale nie wśród polityków) za atrakcyjny i pikantny temat do konwersacji.
O tempora, o mores. Czasy się zmieniają.
W getcie warszawskim wszyscy byliśmy Żydami, bez względu na różnice religijne. Rodzicom i mnie udało się uciec z getta dokładnie w moje piąte urodziny, na miesiąc przed Powstaniem [chodzi o powstanie w getcie w IV 1943 r. – dop. red.]. Zostaliśmy wywiezieni pod transportem szmat przez przekupionego żołnierza Wermachtu.
Ucieczka z getta nie była najtrudniejszym etapem przeżycia. Najtrudniej było znaleźć miejsce do ukrycia, zdobyć dobre „papiery”, sporo pieniędzy i „dobry wygląd”. Oczywiście dobry wygląd oznaczał polski wygląd. To był czas, kiedy należało być blondynem. Jako dziecko miałem blond włosy, ale zaczęły ciemnieć w najbardziej nieodpowiednim momencie. Wymieniając warunki przeżycia zapomniałem o jeszcze jednym ważnym atrybucie: trzeba było mieć bardzo dużo szczęścia. Moje dziecięce wspomnienia z getta zmieszały się nieco z opowiadaniami rodziców, ale dwa wydarzenia pamiętam szczególnie dobrze i dokładnie. Widocznie nie bez powodu wryły mi się w pamięć.
Na jesieni 1942 roku, pod koniec „wielkiej akcji”, mimo wielomiesięcznych uników złapano nas do wysyłki do Treblinki. Szliśmy ulicami przez wiele godzin w tłumie Żydów pędzonych na Umschlagplatz, w szpalerze SS-manów siedzących na rykszach z pistoletami maszynowymi i owczarkami alzackimi u boku. Ja szedłem pod płaszczem ojca, by być mniej widocznym. Dzieci rzadko przeżywały tego rodzaju „eskapady”. Na Umschlagplatzu udało nam się wejść do szpitala dziecięcego, gdzie pracowała moja mama. To odsunęło na jakiś czas naszą wysyłkę podstawionymi już wagonami bydlęcymi. Wpierw ładowano wszystkich ludzi z placu, później dzieci ze szpitala, a na końcu lekarzy i pielęgniarki. Wszystko było zaplanowane.
Moi rodzice, tak jak większość wtedy w getcie, myśleli przede wszystkim o ratowaniu swoich dzieci. Znaleźli pielęgniarkę, która miała przepustkę na wyjście z Umschlagplatzu. Takich przepustek było bardzo mało. Rodzice ją uprosili, żeby mnie wzięła ze sobą. Ojciec wyprowadził mnie ze szpitala i postawił na wysokiej, wielkiej i pustej lorze ciągnionej przez dwa konie. Tym pojazdem, razem z ową pielęgniarką, miałem wrócić z piekła Umschlagplatzu do przedpiekła – getta.
Tymczasem, po postawieniu mnie na tej lorze, tłum ludzi poganianych przez Kałmuków i Łotyszy zagarnął ojca i zaczął pchać siłą w kierunku wagonów. Ojciec był w białym lekarskim płaszczu, bardzo dobrze widoczny na tle ciemno-szarego tłumu nieszczęśników. Mama zrozpaczona chciała wybiec za nim, ale ktoś rozsądny powstrzymał ją mówiąc: „Załadują was do różnych wagonów i zginiecie nie widząc nawet siebie więcej”. Ja stałem wysoko na lorze i dobrze widziałem, co się dzieje.
Mając 4 lata prawdopodobnie nie rozumiałem w pełni groźby i ogromu niebezpieczeństwa, ale bez wątpienia wiedziałem, że wejście do tych wagonów jest czymś strasznym. Moje przerażenie pozwalało tylko na cichy płacz. Stałem tam wysoko, niezwykle samotny powyżej morza nieszczęścia, które pochłaniało mojego ojca. Był już bardzo blisko wagonów, kiedy nagle „biały płaszcz” zaczął się powoli przesuwać z powrotem w kierunku szpitala. Mój ojciec, nigdy nie trącący zimnej krwi, podszedł do jednego z punktów medycznych na placu i wziął stamtąd sterylizator ze strzykawką. Punkty medyczne były umieszczone po to, by ludzie myśleli, że będą traktowani humanitarnie. Oczywisty psychologiczny niemiecki chwyt, podobny do kostki mydła dla tych, którzy szli niby do kąpieli, a naprawdę do gazu. Z tym tylko, że to „mydło” było zrobione z piaskowca.
Gdy jeden z wartowników zobaczył lekarza w białym płaszczu i ze strzykawką, przepuścił go w kierunku szpitala. Następni wartownicy poszli za przykładem pierwszego. Ojciec jak Łazarz wrócił z zaświatów. Stojąc wysoko na lorze ja jedyny widziałem, co się stało. Krzyczałem tak donośnie i przeraźliwie, czy to z przerażenia czy ze szczęścia z odzyskania ojca, że aż musiał mnie zdjąć z tej lory, ponieważ nie chciałem się rozstawać z rodzicami. Parę dni później udało się nam we trójkę uciec z koszmaru Umschlagplatzu, ale to już inna historia.
Z warszawskiego getta uciekło przypuszczalnie około 30 tys. ludzi. Z tego na „aryjskiej” stronie okupację przeżyło około 11 tys. Ogólny rachunek wygląda następująco. W szczycie potwornego zatłoczenia w getcie było 480-500 tys. Żydów (8 osób na pokój). Z głodu zginęło 50 tys. i tyle samo zmarło na tyfus, 350 tys. zabito w Treblince. Kiepski to bilans.
Na aryjskiej stronie ginęli łatwo wyłapywani ludzie z żydowskim akcentem, żydowskim wyglądem, kiepskimi papierami i bez odpowiedniej znajomości modlitw i polskich obyczajów. Innymi słowy los chasydów i ortodoksów był dużo gorszy niż zasymilowanych Żydów, którzy mieli polskie kontakty i władali czystą polszczyzną. Wśród nas mało jest potomków religijnych Żydów, bo też bardzo mało ich przeżyło, a ci, którzy przeżyli, wyjechali z Polski zaraz po wojnie.
Nasza „marcowa wycieczka” składa się głównie z potomków uratowanych, zasymilowanych Żydów i potomków powracających „rosyjskich” uciekinierów.
Trudno ustalić, ilu polskich Żydów z terenów kresowych (włączając uciekinierów wrześniowych) wywieźli Rosjanie do łagrów lub na wygnanie („na posielienie”). Nie jest także dobrze wiadomo, ilu zostało ewakuowanych do Uzbekistanu, Tadżykistanu czy Kirgizji. Przypuszcza się, że z 400 tys. polskich obywateli przebywających w obozach i na wygnaniu 30% stanowili Żydzi (nieproporcjonalnie dużo). Wielu z nich zginęło, ale większość ocalała. Jest to ironia losu, że więcej przeżyło Żydów wysłanych do potwornych łagrów, niż tych, którzy pozostali na kresach i w większości zostali zabici w gettach. Oczywiście, intencją Rosjan nie było osłanianie Polaków i Żydów. Jest to przewrotność historii, a czasami szczęście w nieszczęściu.
Drugie zdarzenie, które pamiętam szczególnie dobrze z dzieciństwa i które podkreśla wagę szczęśliwego losu, zdarzyło się wiosną 1944 roku po stronie aryjskiej. Rodzicom palił się grunt pod nogami. Ojciec został zadenuncjowany przez woźnego z Uniwersytetu, więc rodzice musieli raptownie szukać mieszkania i absolutnie niepewni swojego losu postanowili znowu ratować syna. Zawieźli mnie do jednej pani, Polki oczywiście, nauczycielki z zawodu, która mieszkała w willi na Grochowie z matką i 2-letnią córeczką. Jej mąż był w obozie. Pani Sawicka była dla mnie bardzo dobra, nauczyła mnie czytać i pisać; jej zawdzięczam dobrą polską ortografię. Udostępniła mi także swoją bibliotekę, z której korzystałem łapczywie, dopóki nie poszła cała na podpałkę razem z większością mebli, gdy nie było opału w zimie.
Było mi bardzo smutno bez rodziców, ale pani Sawicka starała się mnie pocieszyć, uchodziłem tam za jej siostrzeńca. Pewnego dnia, gdy cala rodzina była na parterze, a ja stałem na piętrze koło okna, zajechał samochód, z którego wysiadło dwóch gestapowców w czarnych mundurach z trupimi czaszkami i jeden SS-man mówiący dobrze po polsku, oczywiście Volksdeutsch. W tym czasie na pierwszym piętrze ukrywał się przez parę dni jeszcze jeden Żyd (przyjaciel pana Sawickiego) z bardzo złym wyglądem, który miał niebawem uciec „do lasu”. Gdy spostrzegł Gestapo zatrzymujące się przed naszą willą, schował się do komórki na węgiel i dał mi znak, żebym milczał. Komórka była mała, wąska, wysokości mniej więcej 120 cm. Węgla w niej nie było, stała pusta. Gestapowcy kazali wszystkim z parteru pójść do ogrodu, a sami wbiegli na piętro.
Ktoś prawdopodobnie widział tego mężczyznę przez okno i go zadenuncjował. Kiedy gestapowcy wbiegli na piętro, zamaszyście otwierając drzwi do pokoju, natychmiast otworzyli drzwi do szafy, szukając męskich rzeczy. W tym momencie stał się cud. Mała komórka znikła, zakryta z jednej strony drzwiami do pokoju, a z drugiej strony drzwiami od szafy. Ja jeden widziałem, co się stało. Gestapowiec gestem kazał mi zejść do ogrodu, mną nie był zainteresowany, szukał mężczyzny.
W ogrodzie stała struchlała ze strachu pani Sawicka z rodziną, pewna że to ich ostanie chwile. Oczywiście nic nie powiedziałem, ale uściskiem ręki starałem się jej dodać otuchy i jakoś bez słów przekazać wiadomość, że jesteśmy bezpieczni. Gestapo odjechało niebawem, a ja dumnie wyjaśniłem mechanizm cudu.
Ale dosyć dygresji! Wróćmy na chwile do tego, kogo należy uważać za Żyda. Czy trzymać się religii żydowskiej? Chyba byłoby to niezbyt prawdziwe w naszym przypadku. Byłoby smutne, gdybyśmy zdecydowali się przyjąć definicję norymberską – Żydem jest ten, kto ma 3 żydowskich dziadków. Polskiego określenia wszyscyśmy doświadczyli i nikt na pewno nie ma związanych z tym dobrych wspomnień. Więc co mamy myśleć na ten temat? Przychodzi mi na myśl stary dowcip: „Żydem jest ten, kogo inni uważają za Żyda”. Mało obiektywne i trochę niewymierne, prawda? Spróbujmy coś innego: „Żydem jest ten, kto sam się uważa za Żyda”. Trochę lepsze, bo kto o zdrowych zmysłach będzie się uważał za Żyda, jeśli nie musi.
Po napisaniu ostatniego zdania uświadomiłem sobie, że to nie zawsze jest tak. W 1969 roku w Wiedniu stanąłem w HIAS-ie przed jednoosobową komisją do badania żydostwa. Jeden z dyrektorów, wysoki wiedeński Żyd z dobrym brytyjskim akcentem (spędził wojnę w Londynie) zaprosił mnie na rozmowę do swojego gabinetu. Pytał o getto warszawskie i początkowo myślałem naiwnie, że to przyjazne nawiązanie do dalszej rozmowy. Niebawem jednak przekonałem się, że stara się on wybadać, czy jestem faktycznie Żydem czy też bezczelnym uzurpatorem. Zezłościło mnie to bardzo: „Co ty wiesz o getcie z własnego doświadczenia, ty, który przeżyłeś wojnę w Anglii?” zapytałem gniewnym głosem. No i co? Potulnie potwierdził moje żydostwo, uważając prawdopodobnie, że wykazałem dostateczną ilość i jakość „hucpy” kwalifikującą mnie jako pełnoprawnego Żyda.
A teraz bez żartów. Definicja żydostwa jest bardzo trudna. Równie trudno jest udowodnić, że się jest Żydem, jak i że się nie jest. Widzę, że „rozwiązaliśmy” kwestię, kto jest Żydem, a kto nie. Tu następuje silne zmrużenie oka z kiwaniem głową, wyrażające całkowity brak konkretnych wniosków.
Dla nas samych sprawa definicji żydostwa nie jest bardzo istotna. My, wycieczkowicze roku ’68, których zarówno inni uważają za Żydów, jak i sami się uważamy za Żydów, dobrze wiemy dlaczego wyjechaliśmy. Ale dlaczego nie wyjechaliśmy wcześniej?
Wbrew temu, co nasi Amerykanie myślą, my – jako nacja, opuściliśmy Polskę już dawno, dużo wcześniej, niż to się może wydawać. Zaraz po wojnie uratowało się w Polsce 40-50 tys. Żydów, a z zagranicy (głównie ze Związku Radzieckiego) wróciło 200-250 tys. osób. Z braku pełnych danych, te liczby nie są dokładne, ale także nie są wielkościami szacunkowymi ani danymi wyssanymi z palca. Oparte są o badania poważnych historyków.
W 1949 roku było już tylko 100 tys. Żydów (dane z CKŻ-etów wzięte z przydziału na mace, którą chętnie jedli zarówno ortodoksi, jak i ateiści żydowscy). To znaczy, że 2/3 społeczeństwa żydowskiego wyjechało z Polski zaraz po wojnie. Po emigracji roku 1956 w Polsce pozostało tylko około 45 tys. Żydów, czyli jedynie 15% uratowanych z zagłady! Wyjechało 85% Żydów Polskich, którzy przeżyli Szoa. A wiec kto został? Jako pierwsza nasuwa się odpowiedź: komuniści. Powinni być
szczęśliwi. Mieli, co chcieli. Jak pisał Gałczyński na nieco inny temat:
„Skumbrie w tomacie, skumbrie w tomacie,
Chcieliście Polski, no to ją macie!
Skumbrie w tomacie, pstrąg!”
Naprawdę, to tych komunistów nie było wielu. Po pierwsze Stalin wybił 5000 osób z „wierhuszki” partii komunistycznej w latach 1937-38, więc mało pozostało przy życiu. W 1944 roku było tylko 20 tys. członków PPR-u, ale nie wiadomo, jaki procent stanowili Żydzi. Było ich mało, ale za to byli bardzo widoczni, ponieważ niektórzy zajmowali wysokie stanowiska. Obywatele „bardziej równi niż inni”. Więcej było takich, którzy wstąpili do partii po wojnie. Jeśli spojrzeć na to łaskawie, można ich nazwać pragmatykami. Ludźmi ambitnymi, starającymi się nadać ludzkie oblicze temu niezbyt humanitarnemu ustrojowi i partii. Argument może zgrabny, ale niezbyt szczery. Jeśli spojrzeć na to mniej łaskawie, można ich nazwać oportunistami i machnąć ręką. Nie można natomiast machnąć ręką i usprawiedliwić funkcjonariuszy UB i MPB w rodzaju Fejgina i Różańskiego. Nawet oportunizm ma pewne granice!
Wielu polskich Żydów dało się omamić oficjalną linią polityczną Rosji i Polski powojennej, w której antysemityzm był rzekomo zabroniony i tępiony. Inni myśleli, że po potwornym Holocauście i wyniszczeniu 98% Żydów zamieszkałych w Polsce, antysemityzm po prostu nie będzie tu miał racji bytu. Okazało się to absolutną złudą. Pogrom kielecki i krakowski w 1946 roku spowodował raptowne zwiększenie i przyspieszenie emigracji żydowskiej.
Tuwim w odpowiedzi Gałczyńskiemu na cytowany wiersz „Skumbrie w tomacie” napisał „Ozór na szaro”:
„Na co redaktor: – Czy Pan nie widzi?
(ozór na szaro, ozór na szaro)
Co dzień powtarzam: winni są Żydzi!
(ozór na szaro chrzan)”
Oprócz antysemityzmu, który zachował się „w narodzie”, już w 1948 roku stało się także jasne, że Rosja zaczyna prowadzić „odgórną” politykę antysemicką (zabójstwo Salomona Michoelsa w Mińsku) i zaczyna ją także wprowadzać w „Demoludach” (proces Rudolfa Slanskiego w Czechosłowacji).
Religijni Żydzi i ci, którzy doznali wiele upokorzeń w Polsce, wyjechali jako pierwsi. Ci zadenuncjowani i wydani przez Polaków, którzy tylko cudem się uratowali, oczywiście także wyjechali na początku.
A wiec kto pozostał? Tylko mała grupka komunistów i trochę większa oportunistów żydowskich, którzy pięli się do góry? Stanowczo nie! Myślę, że najwięcej pozostało zasymilowanych Żydów, związanych z językiem i kulturą polską. Pozostali ci, którym Polacy pomogli przetrwać w czasie okupacji. Oczywiste jest, że bez takich ludzi, żywy nie ostałby się nikt.
Zostali w Polsce ci, którzy powrócili z konc-lagrów, oflagów i wygnania rosyjskiego, którzy dość mieli tułaczki na obczyźnie, którzy wrócili do tej jedynej, którą znali, tej, którą nazywali ojczyzną.
Czy to nie jest ironia losu, że ostatni, finałowy akord żydowskiej emigracji dotyczył grupy ludzi najbardziej związanych z Polską? Że fala antysemicka 68 roku wygnała z Polski tych najbardziej „spolszczonych” Żydów, którymi my jesteśmy?
Dość tych rozważań! W końcu trzeba odpowiedzieć na pytanie postawione w tytule. Dlaczego tak późno opuściliśmy Polskę?
Odpowiadam, jak myślę najszczerzej.
Ponieważ trudno jest opuścić swój kraj, bez względu na to, jaki on jest.
Olek Askanas
Dr Aleksander Askanas, absolwent Akademii Medycznej w Warszawie i wieloletni jej pracownik (IV Klinika Chorób Wewnętrznych), doktór nauk medycznych tejże uczelni, jest znakomitym kardiologiem – pionierem echokardiologii w Polsce. Senat Akademii Medycznej decyzją z czerwca 2003 roku odznaczył go „Medalem za Zasługi dla Akademii Medycznej w Warszawie”. Medal ten ustanowiono jako hołd dla byłych pracowników Instytutu Kardiologii, którzy tak jak dr Aleksander Askanas pomimo zaprzestania formalnego związku z Uczelnią po 1968 roku, kontynuowali swoje lekarskie kariery poza Polską i utrzymywali kontakt z tymi, którzy tu pozostali.
Dr Aleksander Askanas podczas wizyty w Warszawie w 2006 roku.
Wręczenie medalu miało miejsce w 2003 roku podczas uroczystej sesji naukowej poświęconej twórcy Kliniki Kardiologii AM w Warszawie – profesorowi Zdzisławowoi Askanasowi, ojcu dr Aleksandra Askanasa.
Profesor Zdzisław Askanas urodził się w Warszawie w 1910 roku. Studia odbył na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie w 1935 roku uzyskał dyplom. We wrześniu 1939 roku został powołany do wojska. Był jednym z obrońców Modlina, za co został odznaczony Krzyżem Walecznych. W okresie okupacji przebywał w getcie. Po wojnie obronił doktorat, zrobił habilitację i dostał tytuł profesora. Był założycielem i kierownikiem IV Kliniki Chorób Wewnetrznych AM, która później przekształciła się w Instytut Kardiologii AM, a profesor został jej pierwszym dyrektorem. Zmarł w pełni sił twórczych w 1974 roku w następstwie wylewu mózgowego – Aleksandra Leliwa-Kopystyńska